czwartek, 12 listopada 2020

Jessica Jung - Lśnić






Tytuł
: Lśnić
Seria: Lśnić (tom 1)
Autor: Jessica Jung
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 20 października 2020
Liczba stron: 360
ISBN: 9788382020397





Ostatnimi czasy rzadko recenzuję książki. Tego zaszczytu dostępują tylko te pozycje, które wyjątkowo mi się nie podobały albo te, które w jakimś stopniu poruszyły moje serce lub dały mi mocno do myślenia i nie pozwoliły wyrzucić się z głowy. Debiutancka książka Jessici Jung, "Lśnić", znalazła się w tej ostatniej grupie. Od wczoraj dręczy mnie przez nią książkowy kac i najwyraźniej nie zdołam się go pozbyć, dopóki się nie wypiszę.

"Lśnić" opowiada o Rachel Kim, Amerykance koreańskiego pochodzenia, która marzy o zostaniu gwiazdą K-popu. Dostaje się do jednej z największych wytwórni w Seulu i od sześciu lat bez ustanku ćwiczy, by jak najlepiej przygotować się do debiutu i przyszłych obowiązków. Jednak świat, do którego trafiła, okazuje się bardzo daleki od wyobrażeń, a cena, jaką trzeba zapłacić za sławę - niezwykle wysoka.

Brzmi znajomo? Być może. Fabularnie opowieść jest poprawna, jednak nie zachwyca. Nie oczekujmy olbrzymich emocji i niespodziewanych zwrotów akcji. Nie zmienia to faktu, że "Lśnić" czyta się naprawdę dobrze, a styl pisania jest znacznie przyjemniejszy niż się spodziewałam.

Ostatnimi czasy na rynku mamy wysyp książek związanych z K-popem, lecz tym, co wyróżnia tę pozycję na tle innych, jest fakt, że nie została napisana przez byle kogo. Jessica Jung to była członkini jednego z najbardziej rozpoznawalnych koreańskich girlsbandów, Girls' Generation. Każdy, kto choć w niewielkim stopniu interesuje się Koreą, musiał przynajmniej raz słyszeć tę nazwę.

Autorka zna więc branżę K-popową od podszewki, doświadczyła wszystkiego, o czym możemy przeczytać w książce, na własnej skórze i, choć historia przedstawiona w powieści jest fikcyjna, Jessica otwarcie przyznaje w wywiadach, że wiele wydarzeń inspirowanych było jej własnym życiem. 

W przypadku innych książek o podobnej tematyce często wiele informacji przyjmujemy z przymrużeniem oka. Z "Lśnić" jest inaczej. Mając świadomość, że czytamy coś napisanego przez osobę z wewnątrz, kogoś, kto spędził w branży sporą część swojego życia i z pewnością wie o wielu dziejących się za kulisami spawach, które pozostają niedostępne dla zwykłych śmiertelników, odbieramy tekst zupełnie inaczej niż inne. Podczas lektury nieustannie zastanawiałam się, co z tego jest prawdą, a co fikcją wymyśloną na potrzeby powieści. Autorka unika również jednoznacznego oceniania przedstawionych wydarzeń, pozostawiając wyciągnięcie wniosków czytelnikowi.

Niestety, jest też kilka elementów, do których po prostu muszę się doczepić, choć to raczej kwestie techniczne. O ile nie przeszkadza mi używanie w książkach podstawowych koreańskich zwrotów, o tyle zastosowana tutaj romanizacja sprawiała, że nie wiedziałam czy powinnam się śmiać, czy płakać. Kilka przykładów podawała jakiś czas temu Pyra w Korei na swoim koncie na Twitterze. Ja sama podczas czytania godzinę zastanawiałam się, co oznacza słowo "eemo", zanim dotarło do mnie, że chodzi o 이모 (imo), czyli "ciocię". Wielokrotnie wybijało mnie to z rytmu, bo przy każdym słowie musiałam się zatrzymać i przeczytać je bardzo powoli, żeby zrozumieć, czym też jest ten dziwny twór. Nie wiem, jak raczą sobie z tym osoby nieznające koreańskiego, skoro nawet dla kogoś, kto uczy się tego języka lub zna go bardzo dobrze, romanizacja ta stanowi czasem spore wyzwanie.

Dodatkowo w jednym fragmencie książki słowo "unni" (czy też eonni, według poprawionej transkrypcji opracowanej przez koreańskie Ministerstwo Kultury i Turystyki) zostało użyte niepoprawne. Dosłownie oznacza ono "starszą siostrę" i używane jest przez kobiety w stosunku do starszej siostry lub po prostu bliskiej nam kobiety, która jest od nas starsza. W powieści zostało ono jednak użyte w odniesieniu do młodszej siostry bohaterki, co jest oczywistym błędem.

Podsumowując, "Lśnić" to naprawdę przyjemna książka, która chyli przed czytelnikiem rąbka tajemnicy i pozwala zajrzeć za kulisy przemysłu K-popowego, serwując sporo informacji z pierwszej ręki. Choć opowieść jest fikcją, inspirowana jest prawdziwymi doświadczeniami autorki, dzięki czemu możemy spojrzeć na kolorowy świat K-popu w zupełnie nowy sposób. Po tej lekturze wciąż zastanawiam się nad ceną, jaką trzeba zapłacić za sławę i spełnienie swoich marzeń; ile trzeba poświęcić, by dotrzeć na szczyt. Mnie cena ta wydaje się zbyt wysoka i mam szczerą nadzieję, że branża zmieni się w przyszłości na lepsze, ale wszystko przed nami.

czwartek, 7 maja 2020

Jay Kristoff - Bratobójca

Z trylogią Wojny Lotosowej autorstwa australijskiego pisarza Jaya Kristoffa spotkałam się już dawno, kiedy w 2013 roku wyszła pierwsza część serii, "Tancerze burzy". Jako że byłam wtedy niesamowicie zakręcona na punkcie zarówno Azji, jak i steampunku, książka wydała mi się pozycją obowiązkową, którą koniecznie musiałam mieć na swojej półce. Wprawdzie nie zrecenzowałam jej na blogu, ale zachwyciła mnie wystarczająco, by trafić na półkę z moimi ulubionymi książkami. Koniecznie chciałam przeczytać kolejny tom, ale ukazał się w Polsce dopiero 3 lata później, kiedy miałam spory zastój czytelniczy, a później jakoś nigdy nie znalazłam okazji, żeby go przeczytać. Aż do teraz. 

Choć niewiele pamiętam z poprzedniego tomu, postanowiłam mimo wszystko przeczytać wreszcie "Bratobójcę", nadal mając w pamięci wspomnienie moich zachwytów nad poprzednim tomem, który do tej pory uznawałam za jedną z ulubionych książek. Czy teraz, wracając do tej serii po dobrych siedmiu latach, moja opinia pozostała taka sama? I tak, i nie, ale przejdźmy do konkretów.

Po zabójstwie szoguna, nad Shimą wisi widmo wojny domowej. Gildia Lotosu znalazła kandydata na jego miejsce i usiłuje za wszelką cenę odbudować dynastię, a także raz na zawsze zniszczyć buntowników Kage oraz Yukiko. Ona sama pogrążona jest w rozpaczy po śmierci ojca, dławiona wściekłością, której nie sposób opanować. Jej umiejętności coraz bardziej wymykają się spod kontroli, przez co zaczyna ona stanowić niebezpieczeństwo nie tylko dla siebie, ale także ludzi wokół. Tymczasem rebelianci planują spisek, mający na celu nie dopuścić do osadzenia na tronie nowego szoguna. 

Drugi tom Wojny Lotosowej jest znacznie dłuższy od poprzedniego, co moim zdaniem nie wychodzi mu na dobre. Szczerze mówiąc męczyłam tę książkę znacznie dłużej niż się spodziewałam, co samo w sobie jest dość dobijające, bo - o ile pamiętam - poprzedni tom przeczytałam bardzo szybko. Istotne jest, że autor nie skupiał się aż tak na Yukiko, zepchnął ją niejako na bok, wprowadzając za to więcej postaci, z perspektywy których mogliśmy śledzić kolejne wydarzenia, zarówno w kryjówce Kage, pałacu szoguna, jak i w samym Kigen. I byłby to ciekawy zabieg pozwalający na poznanie wielu punktów widzenia i zobaczenie, jak zastaną rzeczywistość widzą osoby z różnych środowisk, prowadzące zupełnie różne życia i mające różne doświadczenia, jednak moim zdaniem postaci tych było zbyt wiele i ostatecznie w którymś momencie zaczęłam się gubić, kto jest kim.

Na początku śledzimy Yukiko, to, jak pogrąża się w szaleństwie, topi smutki w alkoholu i coraz mniej radzi sobie z własnymi umiejętnościami. Dziwne zdarzenia, które wywołuje, i jej własne zachowanie oraz niekończące się bóle głowy i krwotoki zaczynają w końcu niepokoić bliskich jej ludzi, w wyniku czego bohaterka postanawia wyruszyć w podróż, by dowiedzieć się, jak zapanować nad Przenikaniem i zrozumieć, co dokładnie się z nią dzieje. Od tego momentu właściwie znika na większą część historii i wracamy do niej tylko co jakiś czas, by zobaczyć, jak poradziła sobie z szalonymi mnichami, a później wylądowała na farmie piorunów na dalekiej północy, gdzie została uwięziona przez grupę gaijinów. Domyślam się, że odstawienie bohaterki na boczny tor było celowym zabiegiem autora, pozwalającym na rozbudowanie świata i popchnięcie opowieści w zaplanowanym przez siebie kierunku, jednak ciężko nie odnieść wrażenia, że cały ten tom jest swego rodzaju zapychaczem, mającym zapełnić przestrzeń między pierwszym tomem, a ostatnim, w którym zapewne rozegrają się wszystkie kluczowe wydarzenia.

Przez resztę książki przeskakujemy głównie między Kinem, który został w kryjówce Kage, uwięzioną w pałacu szoguna Michi, żyjącą w Kigen i pracującą w pałacu Hanę oraz od czasu do czasu Hiro, którego wybrano na nowego szoguna. To naprawdę miało potencjał na świetną i wciągającą historię, ale w którymś momencie zaczęło mi się niesamowicie dłużyć. W dodatku ciężko było stwierdzić, dokąd prowadzi cała ta historia. Zobaczyliśmy, jak rozwija się postać Kina, który porzucił jedyne życie, jakie znał, by wesprzeć sprawę, o którą walczyła Yukiko. Obserwowaliśmy rodzące się w jego sercu wątpliwości, potęgowane jeszcze przez zachowanie niektórych członków Kage.

Tymczasem w pałacu uwięziona służka siostry zamordowanego szoguna usiłowała za wszelką cenę wydostać się ze swojego więzienia i dotrzeć do swej pani. Michi okazała się bardzo silną i zdecydowaną postacią, gotową zaryzykować wszystko dla sprawy rebeliantów. Doskonale wyszkolona, uwodziła sędziego Ichizo, by odzyskać wolność. Nieszczęsny sędzia zakochał się w niej niczym młody uczniak, co dziewczyna skrzętnie wykorzystywała, choć w jej własnym sercu najwyraźniej również zapłonęła iskierka uczucia.

Michi nie była jednak całkiem sama, pomagała jej kolejna sojuszniczka Kage, czyli Hana, znana również jako Nikt. Dziewczyna pochodząca z nizin społecznych, na którą nikt nie zwracał uwagi, mogła chodzić po pałacu najczęściej ignorowana przez napotykanych ludzi. Myślę, że ze wszystkich postaci w tej części trylogii to właśnie Hanę polubiłam najbardziej. Mimo ciężkiego życia i koszmarnych doświadczeń, po śmierci szoguna, kiedy to Yukiko okrzyknięto bohaterką, znalazła w sobie wystarczająco dużo odwagi, by zacząć działać w sprawie, którą uznała za słuszną. Bardzo podobały mi się jej późniejsze interakcje z Akihito i chętnie przeczytałabym o nich więcej.

Jednym z największych zawodów tej książki okazał się dla mnie cały wątek związany z bratem Hany, Yoshim, oraz jego kochankiem Jurou. Ich absolutnie pozbawione rozsądku działania aż prosiły się o poważne konsekwencje, które zresztą w końcu ponieśli. Niestety, Jurou został potraktowany mocno po macoszemu i choć poznaliśmy przeszłość pozostałych bohaterów, o tym chłopaku dowiedzieliśmy się paru informacji dopiero pod koniec, zanim zniknął z kart historii. Dodatkowo wplątanie w opowieść yakuzy wydawało mi się zwykłym zapychaczem, jakby autor nie miał innego pomysłu jak rozegrać historię tych dwóch chłopaków, choć służyło to chyba tylko przedłużeniu historii i dodaniu do niej więcej niepotrzebnej brutalności i rozlewu krwi, którego w "Bratobójcy" było aż nadto i bez tego.

Szczerze mówiąc, zupełnie nie przypominam sobie, żeby pierwszy tom był tak brutalny jak ten. Po siedmiu latach nie jestem w stanie powiedzieć, jak to wyglądało w "Tancerzach burzy", ale tutaj niesamowicie mierziła mnie ilość krwawych opisów, rozrywania na strzępy, odcinania kończyn i sporo innych sytuacji jak np. próby gwałtu. Być może poprzedni tom faktycznie był łagodniejszy, a może to jedynie kwestia tego, że dorosłam i zupełnie inaczej odbieram takie treści niż wtedy, kiedy byłam młodsza. Kiedyś mi nie przeszkadzały, teraz jestem dużo wrażliwsza i znacznie bardziej poruszają mnie takie tematy.

W "Bratobójcy" przez całą książkę śledzimy kilka różnych wątków, nie bardzo wiedząc, dokąd prowadzą, tymczasem tytułowym Bratobójcą okazuje się nie kto inny, jak Buruu, tygrys gromu dosiadany przez Yukiko. Niestety, poza tym, że arashitora został kilkukrotnie określony tym właśnie mianem przez innego tygrysa i padło kilka niewiele znaczących wzmianek dotyczących jego przeszłości, tak naprawdę nadal nie wiemy nic więcej. Zapewne autor trzyma wszystkie najciekawsze informacje, by wyjawić je dopiero w ostatniej części trylogii, przez co w jakimś stopniu ucierpiał ten.

Ale żeby nie było, że tylko krytykuję. Podobało mi się, że mieliśmy szansę poznać przeszłość niektórych bohaterów, a także to, że świat przedstawiony nie jest czarno-biały, lecz pełny różnych odcieni szarości. Nie każdy bohater stojący po stronie "tych złych" członków Gildii i ludzi ich popierających to ktoś przesiąknięty złem. Tak samo walczący o sprawę rebelianci nie są krystalicznie czyści. Każdy z nich posiada jakąś przeszłość, nie zawsze szlachetną i honorową. "Bratobójca" podejmuje również ważne tematy, jak na przykład to, do czego prowadzi niekończące się nękanie, znęcanie i brak akceptacji. To nigdy nie może skończyć się dobrze.

W ostatecznym rozrachunku "Bratobójca" okazał się lekkim rozczarowaniem. Liczyłam, że zachwyci mnie tak, jak pierwszy tom, lecz okazał się chaotyczny i miejscami zbyt rozciągnięty. Pojawiło się też kilka plot twistów, których zupełnie się nie spodziewałam i które, zamiast zaskoczyć, wytrąciły mnie z równowagi i kazały zastanawiać się, co tam się, u diabła, dzieje?! Brakowało mi też Yukiko, która na długi czas zniknęła, by na koniec wkroczyć na scenę niczym Kapitan Marvel i zrobić rozróbę.

A potem odlecieli w stronę zachodzącego słońca... No, wait. Wschodzącego.

Nadal zastanawiam się czy sięgnąć po trzeci tom. Nie lubię zostawiać niedoczytanych książek i dotyczy to również całych serii, ale w tej chwili zdecydowanie nie mam ochoty czytać kolejnej części. Może za następnych siedem lat.

Tytuł: Bratobójca
Seria: Wojna Lotosowa (tom 2)
Autor: Jay Kristoff
Wydawnictwo: Uroboros
Data wydania: 16 marca 2016
Liczba stron: 655
ISBN: 9788328014909

czwartek, 12 grudnia 2019

Holly Black - Okrutny książę

"Okrutny książę" to jedna z tych książek, na które nieustannie natykałam się wszędzie od dnia jej premiery. O niej się mówiło. Na portalach społecznościowych wciąż widziałam kolejne pozytywne recenzje. Na instagramie co i rusz wpadałam na zdjęcia, z których spoglądała na mnie ta intrygująca biała okładka, jakby namawiając do kupienia i zagłębienia się w treść. I jak zwykle dałam się przekonać do sięgnięcia po książkę ze względu na cały ten szum wokół niej, bo przecież coś musi w tym być, prawda?

Krwawa zbrodnia odmienia los trzech sióstr. Ich rodzice giną, a one same zostają porwane do Elysium, świata elfów, odtąd zmuszone żyć pośród nich. Mija dziesięć lat. Jude za wszelką cenę próbuje znaleźć swoje miejsce w świecie, w którym przyszło jej żyć, pomimo pogardy dumnych elfów widzących w niej jedynie żałosną śmiertelniczkę. Najgorszy jest Cardan, najmłodszy syn Najwyższego Króla elfów, Eldreda. By zdobyć pozycję na Dworze, Jude musi rzucić mu wyzwanie i ponieść konsekwencje. Wkrótce dziewczyna przekonuje się na własnej skórze, jak okrutny i pełen ułudy jest ten świat. Gdy nad krainą elfów zalega widmo wojny, Jude gotowa jest zaryzykować wszystko, by ocalić siostry i Królestwo.

Naprawdę chciałam polubić tę książkę. Spodziewałam się po niej wciągającej przygody z ciekawą intrygą i barwnymi postaciami, które na długo zapadną mi w pamięć. Najwyraźniej jednak jak zwykle miałam zbyt wysokie wymagania. Fakt, że męczyłam tę pozycję od kwietnia i skończyłam dopiero teraz (wciąż nie wiem, jakim cudem), mówi sam za siebie. Może i tytułowy książę był okrutny (przynajmniej przez pierwszą połowę książki), ale okrutniejsza od niego okazała się ta piekielna nuda, jaką odczuwałam właściwie od początku do samiuteńkiego końca - z niewielkimi przerwami na ataki histerycznego śmiechu, po których miałam ochotę komuś (okrutnie) przyłożyć, najlepiej tą książką.

Skończyłam czytać zaledwie dwa dni temu, a już ciężko mi sobie przypomnieć jakieś konkretne fakty z tej książki, początkowo historia opowiadana z perspektywy Jude wydawała mi się strasznie przegadana i niepotrzebnie rozciągnięta. Scen ze szkoły, do której musiała uczęszczać bohaterka ze swoją siostrą bliźniaczką, Taryn, tak naprawdę mogłoby nie być. Najbardziej jednak zaskoczył mnie fragment, kiedy bohaterka w jakimś dziwnym zrywie, którego nic nie zapowiadało, postanowiła uratować zaczarowaną ludzką służącą pracującą w domu jednego z książąt. Nie mam pojęcia, co miało to wnieść, może w kolejnym tomie okaże się, że miało to głębszy sens, co nie zmienia faktu, że wyszło trochę tak, jakby autorka nagle wpadła na ten pomysł "bo tak". Odniosłam też wrażenie, że autorka najwyraźniej ma jakąś awersję do scen akcji, uparcie ich unikając lub opisując je bardzo niemrawo. Większość istotnych wydarzeń przypadła na drugą połowę książki, głównie na jej koniec, co może byłoby do wybaczenia, gdyby nie były opisane tak topornie.

Olbrzymi problem miałam też z bohaterami, o których właściwie niewiele da się powiedzieć. Płascy i nijacy, po zakończeniu lektury połowa z nich zupełnie wypadła mi z pamięci. Jude od początku kreowana była na bohaterkę mającą wielkie plany i ambicje, ale kiedy przychodziło co do czego, często tchórzyła i wycofywała się ze strachem. Później przeszła zaskakująco szybką przemianę, gotowa posunąć się naprawdę daleko, nawet do pozbawienia kogoś życia, właściwie bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Nawet się nad tym nie zastanawiała. Wypadło to kiepsko i mało wiarygodnie, zwłaszcza jeśli spojrzymy na późniejsze wydarzenia i fakt, że owa śmiertelniczka, nie mająca szans z przebiegłymi elfami, ostatecznie zdołała pokonać ich wszystkich. Skoro tak miało się to skończyć, być może autorka powinna była wykreować ją zupełnie inaczej.

Jednak najbardziej do szału doprowadzał mnie Cardan. O, bogowie! Czy ja się kiedyś doczekam dnia, w którym postacie męskie przestaną być kreowane na kompletnych dupków traktujących bohaterki jak śmiecie, by później się zrehabilitować swoją trudną przeszłością? Czy autorki nie mogą sobie darować tego całego "nienawidzę cię, bo nie mogę przestać o tobie myśleć, ale nigdy nie chciałem nikogo skrzywdzić lub zabić"? Nie, to nie wymazuje automatycznie wszystkich win. I nie, to nie tłumaczy niereagowania, kiedy ktoś inny zadaje komuś ból. Dołóżmy do tego pocałunek, do którego doszło między bohaterami, i odruch wymiotny gwarantowany.

Nie polecam tej książki nikomu, czytacie na własną odpowiedzialność. Ja zdecydowanie odpuszczę sobie kolejne tomy, mimo że strasznie nie lubię zostawiać niedokończonych serii. W tym przypadku zrobię wyjątek, musiałabym być naprawdę zdesperowana, żeby czytać dalej tę historię. I tylko trochę mi przykro, bo planowałam przeczytać "Kroniki Spiderwick", jako że w dzieciństwie uwielbiałam film, a teraz zupełnie straciłam chęć.

Tytuł: Okrutny książę
Seria: Okrutny książę (tom 1)
Autor: Holly Black
Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania: 19 września 2018
Liczba stron: 400
ISBN: 9788376867243

sobota, 7 grudnia 2019

Kelly Creagh - Nevermore. Otchłań

"Nevermore. Otchłań" to ostatni tom trylogii, kończący historię przygód Isobel i Varena. Pomimo zawodu, jakim okazała się druga część, wciąż jednak byłam odrobinę ciekawa, jak zakończy się ta opowieść i czy bohaterowie doczekają się swojego happy endu, więc postanowiłam czytać do końca. I to była dobra decyzja.

Po tragicznym w skutki spotkaniu z Varenem, Isobel omal nie straciła życia. Udało jej się w jakiś sposób wrócić do swojego świata, lecz perspektywa powrotu do krainy snu zaczęła ją przerażać. Szybko okazało się też, że nie będzie miała w tej kwestii żadnego wyboru. Świat snu znów zaczął łączyć się z jej rzeczywistością, jednak tym razem w grę wchodzą losy nie tylko Isobel i Varena, lecz także całego świata. Isobel boi się o siebie, ale wciąż nie chce porzucić chłopaka, choć wie, że Lilith nie pozwoli mu odejść.

"Nevermore. Otchłań" okazała się miłym zaskoczeniem i prawdopodobnie najlepszą częścią serii. Po tym jak pierwsze dwa tomy ciągnęły się niemiłosiernie na początku, by potem akcja przyspieszyła w drugiej połowie książki, w ostatniej części właściwe wydarzenia rozpoczęły się zaskakująco szybko i bez przydługich wstępów. Działo się dużo i to przez prawie całą książkę, dzięki czemu nie męczyłam się tą historią tak, jak wcześniej. Dużo więcej akcji i dużo więcej Varena - to mnie bardzo ucieszyło.

Udało się też zobaczyć znacznie więcej krainy snów niż we wcześniejszych tomach, niebezpieczną i pełną mroku zdolnego pochłonąć świat, jeśli się tego nie powstrzyma. Varen pogrążył się w rozpaczy, sądząc, że Isobel zmarła z jego powodu, jego ciemność stała się zagrożeniem nie tylko dla niego samego, lecz wszystkiego wokół, wszystkiego, co znają. Isobel wciąż jednak chce go ocalić, choć została z tym zadaniem właściwie sama, nie licząc Reynoldsa, który znów się pojawił, by mamić ją obietnicami pomocy. Po wszystkim, co się wydarzyło, trudno jednak orzec, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Varen również nie pomaga, dręczony wątpliwościami, przekonany, że Isobel jest duchem, który chce go zadręczyć.

Isobel się nie poddaje, uparcie dąży do celu, pomimo przeciwności, zdecydowana zrobić wszystko, co w jej mocy, by pomóc ukochanemu. Zdecydowanie jest jedną z lepiej przedstawionych bohaterek powieści młodzieżowych, choć w poprzednim tomie wystawiła moją cierpliwość na ciężką próbę. Tutaj na szczęście się zrehabilitowała i trzymałam za nią kciuki, aż do samego końca. Finał zdołał mnie zaskoczyć, i choć spodziewałam się mniej więcej, co może nam zaserwować autorka, nie udało mi się jednak przewidzieć, jak dokładnie dojdzie do pokonania Lilith.

Choć "Nevermore. Otchłań" okazała się znacznie ciekawsza niż poprzednie części, nie była pozbawiona wad. Chyba największą w tym tomie okazała się kwestia rodziny bohaterki. Odniosłam wrażenie, że cały wątek z ich pogarszającymi się relacjami, a zwłaszcza kwestia rzekomego rozwodu rodziców dziewczyny, była wymuszona i znalazła się tam tylko po to, by dodać dramatyzmu i sztucznie podnieść stawkę, o jaką toczy się gra. Na koniec nie zostało to też jednoznacznie zamknięte, nie możemy być całkowicie pewni, jak później ułożyły się relacje rodzinne bohaterki. To samo dotyczy zresztą Varena i jego ojca, tak naprawdę możemy się tylko domyślać, co nastąpiło po wszystkim.

Oceniam tę książkę naprawdę dobrze, choć zakończenie pozostawiło pewien niedosyt. Z pewnością też czerpałabym z lektury dużo większą przyjemność, gdybym przeczytała ją kilka lat temu, kiedy jeszcze byłam nastolatką. Mimo wszystko, "Nevermore" jest jedną z ciekawszych serii, które czytałam. Zdołała też przekonać mnie, że chyba najwyższy czas zapoznać się z twórczością Edgara Allana Poego, którego tom opowiadań stoi na mojej półce od kilku lat, nadal nietknięty.

Tytuł: Otchłań
Seria: Nevermore (tom 3)
Autor: Kelly Creagh
Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania: 28 kwietnia 2016
Liczba stron: 338
ISBN: 9788376864396

poniedziałek, 25 listopada 2019

Kelly Creagh - Nevermore. Cienie

Po przeczytaniu pierwszej części serii "Nevermore" postanowiłam pójść za ciosem i od razu sięgnąć po drugi tom, ciekawa, jak potoczą się losy Isobel i Varena (jednak zdecydowanie bardziej zainteresowana drugą z postaci). Czy kolejna część przygód cheerleaderki i gota okazała się lepsza niż pierwsza, czy padła ofiarą "klątwy drugiego tomu" jak wiele innych powieści przed nią i po niej?

Akcja rozpoczyna się około dwóch miesięcy po feralnej nocy Halloween, kiedy to Isobel udało się zniszczyć połączenie między światem rzeczywistym a krainą snów. Varen jednak nie wrócił. Na dobre utknął w świecie koszmarów, całkowicie poza zasięgiem kogokolwiek. Isobel nie chce go porzucić i nie traci nadziei, że uda jej się go odnaleźć i uratować. W tym celu planuje udać się do Baltimore, aby w dniu urodzin Edgara Allana Poego odnaleźć Reynoldsa, tajemniczego Czciciela Poego, mężczyznę, który zwodził ją i oszukiwał, a który jawi jej się jako jedyna osoba mogąca doprowadzić ją do miejsca, w którym przebywa Varen. Nie wszystko idzie jednak zgodnie z planem.

Muszę przyznać, że po dość średnim i trochę nudnawym początku, ale jakże obiecującej drugiej połowie pierwszego tomu, miałam szczerą nadzieję, że druga część "Nevermore" okaże się książką znacznie lepszą. Liczyłam, iż autorka rozkręci się i każdy kolejny rozdział będzie bardziej ekscytujący niż poprzedni. Niestety, było wręcz przeciwnie. Odnoszę wrażenie, że ten tom to rodzaj zapychacza, byle tylko coś napisać przed prawdziwą akcją, byle tylko jakoś rozciągnąć historię do rozmiarów tak powszechnych obecnie trylogii (choć może się mylę i tom trzeci jest równie nijaki jak ten).

"Nevermore. Cienie" przez zdecydowaną większość czasu skupia się na Isobel, jej kłopotach po zniknięciu Varena, udawaniu, że wszystko z nią w porządku, choć wszyscy wokół widzą wyraźnie, iż jest wręcz odwrotnie. Jej relacje z rodziną i przyjaciółmi coraz bardziej się sypią, a ona myśli tylko o tym, żeby dobrze wypaść w odgrywanej przez siebie roli dobrej uczennicy i cheerleaderki, która absolutnie nie tęskni za żadnym chłopakiem i nie ma absolutnie żadnych problemów, a już na pewno nie snuje absolutnie żadnych podejrzanych planów związanych z ratowaniem kogokolwiek. Wszystko po to, by rodzice pozwolili jej na wyjazd do Baltimore pod pretekstem zwiedzenia tamtejszego uniwersytetu, co - według niej - stanowi jedyny sposób na dotarcie tam, by odnaleźć Reynoldsa.

Problem w tym, że poza ciągłym zadręczaniem się i odcinaniem od ludzi (mimo kolejnych prób rodziców, a nawet jej wkurzającego młodszego brata, by jakoś do niej dotrzeć), Isobel nie robi właściwie nic. NIC. Przez dobre dwa miesiące skupia się tylko na tym, jak przekonać rodziców do wyjazdu, jednocześnie zupełnie się do niego nie przygotowując. Po tym jak od pana Swansona dostała artykuł dotyczący Czciciela Poego, po którym to powzięła decyzję o owym wyjeździe do Baltimore, nie zrobiła nawet najbardziej podstawowego researchu. W świecie, w którym istnieje już internet, Isobel nawet się nie kłopotała wyszukaniem jakichkolwiek informacji o mieście, cmentarzu, na którym pochowano Poego czy o samym tajemniczym Czcicielu.

Właściwie wszystko odwalają za nią postacie poboczne. To od pana Swansona, nauczyciela angielskiego, dowiaduje się, że cmentarz jest zamykany i chroniony, a w dniu urodzin Poego zbierają się tam tłumy. Gdyby choć minimalnie się wysiliła, dawno by to wiedziała i miała czas na przygotowanie się, przejrzenie map, znalezienie sposobu, żeby mimo wszystko jakoś się tam dostać. I tu z pomocą przyszła Gwen, która postanowiła jechać z Isobel, dzięki czemu mogła odwalić całą robotę za nią.

To samo dotyczy również samej krainy snów, w której utknął Varen. Owszem, Isobel trochę zastanawia się, jak to możliwe, że choć teoretycznie zniszczyła połączenie między światami, Reynolds oraz Nokowie jakimś sposobem wciąż są zdolni między nimi podróżować, ale nie próbuje za bardzo zgłębiać tematu na własną rękę. Momentami wydaje się wręcz, że Isobel sabotuje własny plan, zwłaszcza, kiedy Pinfeathers pojawia się w jej domu i wyraźnie chce jej coś powiedzieć, a ona, zamiast skorzystać z okazji, że jej nie atakuje i wyciągnąć z niego tyle informacji, ile tylko się da, próbuje z nim jedynie walczyć. O Lilith też nie dowiaduje się niczego sama, to Gwen znów przychodzi na ratunek i przynosi jej odpowiednią książkę. Nawet Brad, jej były chłopak, w którymś momencie podrzuca jej przydatną wskazówkę.

Mam wrażenie, że wszystkie postacie poboczne istnieją tylko po to, żeby pomóc bohaterce i podać jej wszystkie informacje na tacy, ewentualnie poratować ją swoją umiejętnością otwierania zamków, by włamać się na cmentarz, tak aby Isobel mogła skupić się tylko i wyłącznie na swojej tęsknocie za Varenem, chęci ratowania go, pomimo braku jakiegokolwiek planu, i liczeniu, że wszystko jakoś się samo poukłada, jak tylko go odnajdzie. Przy okazji udaje jej się też dziwnie go idealizować i świetnie wypierać fakt, że chłopak właściwie sam sprowadził na siebie wszystkie swoje kłopoty. 

Tak czy siak, gdybym była Varenem, wolałabym się chyba sama ratować niż czekać, aż to ona jakoś do mnie dotrze. O ile w pierwszym tomie naprawdę polubiłam główną bohaterkę, w tej części wciąż tylko się zastanawiałam czy zawsze była taka głupia. A im dalej w las, tym bardziej dziwiło mnie, jaką obsesję na punkcie Varena ma Isobel. Patrząc na fakt, że spędzili ze sobą ledwie parę tygodni, jakoś nie mogłam zrozumieć, jak mogła z jego powodu zupełnie olać swoich bliskich, którzy starali się jej pomóc, i nie dbać o nic, poza rzekomym planowaniem, jak go ocalić.

"Nevermore. Cienie" jest pozycją zdecydowanie słabszą niż pierwsza część serii i zastanawiam się czy warto sięgać po ostatni tom. Znając siebie, zapewne przeczytam go tylko dlatego, że nie lubię zostawiać niedokończonych serii, ale trochę się go boję, jako że ta część mocno mnie wynudziła.

Tytuł: Cienie
Seria: Nevermore (tom 2)
Autor: Kelly Creagh
Wydawnictwo: Jaguar
Data wydania: 17 października 2012
Liczba stron: 392
ISBN: 9788376861357